Niedawno, w trakcie spotkania przyjaciół naszego Stowarzyszenia, poznaliśmy niezwykłą historię prababci kolegi - Marii z Donimirskich Chełkowskiej, żony Józefa Chełkowskiego, którzy doczekali się w sumie czternaściorga dzieci. Ów znajomy nadmienił w rozmowie, że jego prababka pozostawiła wspomnienia, jak to przywiozła Ignacego Paderewskiego do Poznania.
Początkowo trudno było dać wiarę tym nowinkom, choć po lekturze przesłanych następnego dnia paru stron tej historii uznaliśmy, że trzeba je rozpowszechnić. Są bowiem niezwykłe. Opowiadają o losach niebywale dzielnej i aktywnej matki wielodzietnej, pokazując jednocześnie jak jej losy ściśle wiążą się z odzyskaniem przez Polskę niepodległości i wybuchem zwycięskiego Powstania Wielkopolskiego.
Kiedy zaś, jak nie w setną rocznicę tych wydarzeń o tym mówić. I to wśród rodzin wielodzietnych z Wielkopolski.
Zanim jednak przejdziemy do samych wspomnień Marii Chełkowskiej przyjrzyjmy się pokrótce samej postaci ich autorki. Maria Chełkowska nieprzypadkowo bowiem znalazła się w tyglu wydarzeń towarzyszących odzyskaniu przez Polskę niepodległości.
Urodziła się i wychowała na Pomorzu, w Telkwicach położonych w powiecie tumskim. Była córką Jana Donimirskiego, dziedzica Buchwałdu i Zofii z Mittelstaedtów Donimirskiej. Jej rodzina w czasie zaborów prowadziła działalność na rzecz zachowania polskości na Pomorzu oraz wspierała inicjatywy naukowe i kulturalne. Maria, wówczas jeszcze Donimirska, nie uczęszczała do szkoły, otrzymała wykształcenie domowe – posługiwała się językami obcymi, posiadła szeroką wiedzę historyczną, literacką i muzyczną (grała na fortepianie). W domu rodzinnym uczyła dzieci wiejskie czytania i pisania po polsku. Po ślubie z Józefem Chełkowskim (1898 r.) zamieszkała w Wielkopolsce, w pałacu w Śmiełowie, który stał się ośrodkiem kultu Adama Mickiewicza. Autor zatrzymał się tam na kilka tygodni latem 1831 r. Maria Chełkowska wspólnie z mężem krzewili w Śmiełowie tradycje patriotyczne. Na przełomie XIX i XX wieku, w dobie nasilonej akcji germanizacyjnej w zaborze pruskim, zainicjowali ideę „domu otwartego”, który miał stanowić przeciwwagę dla antypolskich działań władz pruskich. Jednym z gości otwartego pałacu był w roku 1898 Henryk Sienkiewicz, zaś po odzyskaniu niepodległości takie postacie jak Ignacy Jan Paderewski, Wojciech Kossak, gen. Józef Haller, Władysław Tatarkiewicz, Ludomir Różycki, Raul Koczalski, Maria Gorecka (córka Mickiewicza), czy Adolf Nowaczyński.[1]
Kończąc tę krótką wzmiankę o niezwykłej kobiecie, chciałbym zwrócić szczególną uwagę na fakt, że właśnie w grudniu 1918 r. witała ona w Gdańsku (wraz z grupą działaczy pomorskich) Ignacego Paderewskiego. Następnie towarzyszyła mu w drodze do Poznania. Wizyta Paderewskiego w Poznaniu przyczyniła się do wybuchu Powstania Wielkopolskiego. Na historycznej liście gości poznańskiego Bazaru, zameldowanych w hotelu pod datą 26 grudnia 1918 r., Maria Chełkowska figurowała obok Paderewskiego, oficerów angielskich i kilkunastu przedstawicieli ziemiaństwa wielkopolskiego.
Tego właśnie momentu dziejów dotyczy ów fragment wspomnień Marii Chełkowskiej. Zapraszamy do lektury.
Ze wspomnień Marii z Donimirskich Chełkowskiej[2]
PRZYBYCIE IGNACEGO PADEREWSKIEGO DO POLSKI W 1918 ROKU.
Nareszcie koniec wojny. Upadły trony Romanowych, Habsburgów, Hohenzollernów, powstanie niepodległej Polski stało się faktem.
Po „armistice" rozeszła się wiadomość, że gen. Haller z 30 tysiącami błękitnych żołnierzy ma wylądować w porcie gdańskim i zajmować Pomorze. Zadrżałam z wrażenia. Zbliżały się święta Bożego Narodzenia 1918 r. Ani dziesięcioro dzieci, choinka, ani bawiąca u nas córka Mickiewicza p. Maria Górecka nie utrzymały mnie w Śmiełowie.
Historyczna chwila. Bałtyk i moje rodzinne Pomorze musi wrócić do nas. Trzeba wykorzystać popłoch Niemców, zająć z armią Hallera wszystkie miasteczka, trzęsące się „soldatenraty" wyrzucić, rodziców oswobodzić.
Przed 20 grudnia stanęłam w Gdańsku. Z hotelu Danzingerhof sprowadziłam telefonicznie od dziadków mego siedemnastoletniego syna Szczęsnego, który pomagając w gospodarstwie przygotowywał się w malborskim gimnazjum do matury (ale mu jako Polakowi nie dano).
Dziadkowie wyprawili wnuka z prowiantem do Hallerczyków. (...) Nazajutrz i w dni następne wyjeżdżaliśmy oboje ze Szczęsnym łódką przez ujście Wisły - Westerplatte na pełne morze, wśród szeregu wraków niemieckiej marynarki wojennej z wiszącymi soplami lodu. Na morzu w oddali pojawiały się statki we mgle, ale to nie były te oczekiwane. Wracaliśmy przemarznięci, rozczarowani. Dr Józef Wybicki przygotowywał kwatery w opuszczonych koszarach Wrzeszcza (Langfahr). Czekaliśmy zawiedzeni.
Jutro wigilia. Decyduję się wyjechać na święta do rodziców do Buchwałdu, to nie żadna podróż, może po świętach powitamy Hallerczyków. Nazajutrz wpada do nas rano dr Wybicki zdenerwowany: „Proszę zostać koniecznie w Gdańsku! Oto telegram: Paderewscy angielskim destroyer „Concorde" z ekipą angielską przypływają 25 rano do portu Neufahrwasser, a następnie na dworzec gdański pociągiem. Musi ich pani przywitać. Nie ma tu nikogo do pomocy i reprezentacji, a moja żona w Szwajcarii. Z całej Polonii gdańskiej nikt nie mówi po angielsku". Zostajemy.
Cały dzień schodzi na gorączkowych przygotowaniach. W Danzigerhof zamawiamy apartamenty, kwiaty, pokoje dla przyjezdnych. Trzeba działać dyskretnie, bo zastraszony gospodarz pyta: „Frau von Donimirska, was ist eigentlich los?" (Proszę pani, co się właściwie dzieje?). Odpowiadam: „Seien Sie unbesorgt, das ist alles meine Familie zu Weinachten" (Może pan być spokojny, to wszystko moja rodzina na święta Bożego Narodzenia).
Po rozesłanych telegramach zjeżdżają: Wojciech Korfanty, Bernard Chrzanowski, kurator z Poznania; Maciej Koczorowski, Stefan Łaszewski, adwokat z Grudziądza; Mieczysław Paluch, adwokat z Bydgoszczy i inni. Zrobił się ruch. Wieczorem zbieramy się wszyscy, którzy w historycznej chwili zmartwychwstającej ojczyzny opuścili swoje rodziny.
Na zaimprowizowanej wigilii z opłatkiem, w saloniku w Danzigerhof, śpiewamy chórem kolędy przy rozstrojonym pianinie, po czym w uroczystym nastroju przez sławne bramy gdańskie, Bramę Wyżynną, przez ulicę Długą, Długi Targ, minąwszy Ratusz, Giełdę, przez Zieloną Bramę (sławną z rzezi krzyżackiej), przez most na Motławie dochodzimy do klasztoru Elżbietanek. W kaplicy ku zdziwieniu Niemców śpiewamy polskie kolędy.
W pierwsze święto pojechaliśmy na dworzec w wynajętej karecie z bukietem czerwonych róż przewiązanych naszymi kolorami. Witamy serdecznie upragnionych gości wysiadających z wagonu. Na wspomnienie mego stryja Antoniego Donimirskiego rozczulił się Mistrz i zapanował nastrój swobodny, rodzinny. (...) Na koniec poruszamy najgorszy temat: kiedy gen. Haller wyląduje? Niestety! Do wiosny zbiera trzeci korpus swoich błękitnych żołnierzy. Rozpacz mnie ogarnęła. Moment historyczny stracony! Na co trzeci korpus? Kilku tysiącami Hallerczyków wyrzucilibyśmy zdezorientowane Soldatenraty, zajęlibyśmy Mazury z całym Pomorzem. Do wiosny pozbierają się i znowu będą hardzi. A co trzech Anglików, którzy przyjechali z Paderewskim, poradzi na niemiecką zgraję? Trzeba wojska! Byłam przybita.
Zebrała się grupa naszych przyjezdnych i miejscowych gdańszczan. Szczęsny zajął się oprowadzeniem Anglików po Gdańsku. Zafrasowanego gospodarza hotelu uspokajałam dalej zapewnieniami, że to moja rodzina. Po spotkaniu Mistrza z Polonią gdańską urządzono przyjęcie, które bardzo się udało. Sprowadzone przeze mnie buchwałdzkie wiktuały miały ogromne powodzenie. Paderewski zachwalał Anglikom polską kiełbasę, jakiej nie jadł od najmłodszych lat.
Wieczorem w saloniku z pianinem zeszło się kilka osób. Było gwarno i wesoło. Primadonna opery gdańskiej Halina Czarlińska chciała powitać mistrza jego piosenką „Idę ja Niemnem" z ballady Mickiewicza „Dudarz". Paderewski stał w kącie pokoju rozmawiając z kuratorem Bernardem Chrzanowskim. Podeszłam z gorącą prośbą, aby zechciał zaakompaniować śpiewaczce. „Nie, nie mogę - odpowiedział - od czasu wojny przerzuciłem się na politykę. Myślę tylko o Polsce, fortepianu nie dotykam".
Nie lubię rezygnować, zwracam się więc do Łaszewskiego, który siada do rozpaczliwie rozstrojonego pianina i zaczyna grać „Dudy". Obserwuję z boku mistrza. Przy pierwszym uderzeniu drgnął, jednym susem przesadził pokój, zostawiając Chrzanowskiego z otwartymi ustami. Zdążyłam szybko odciągnąć Łaszewskiego z taboretu. Mistrz siadł i dudy zagrały, śpiew popłynął przy mistrzowskich dźwiękach. Nie przeżyłam jeszcze takiej chwili. Spotkanie dwóch geniuszy. Staliśmy wszyscy jak urzeczeni. Spod palców Mistrza potoczyła się pieśń - jak harfa eolska - nasze polskie dudy.
Z tego cudownego nastroju zbudził mnie przytłumiony głos dra Wybickiego: „Niemcy się burzą. (Ach, czemu nie ma Hallera!). Na jutro na godzinę dziewiątą podstawiają wagon salonowy. Musicie wyjechać". Całą noc robota z pakowaniem, ale ruszyliśmy z dworca gdańskiego, wśród zebranych gdańszczan, ze śpiewem „Jeszcze Polska nie zginęła". Dr Wybicki stał blady, słuchając pieśni swego pradziada. Na gdańszczanach polskich Niemcy zemścili się represjami.
Pociąg zatrzymał się w Tczewie, gdzie nas opuścił z żalem w sercu Szczęsny, wracając do dziadków do Buchwałdu. Jechaliśmy dalej przez Piłę ku Poznaniowi.
W przedziale obok salonki siedzieli Anglicy i płk Wade z adiutantem. W Rogoźnie na peronie sztandary, delegacje, powitania. Salonka zapełnia się entuzjazmem wielkiej chwili i tak już na każdej stacji, oświetlonej uroczyście od wjazdu do Wielkopolski. W Szamotułach wpadł do salonki roztrzęsiony oficer niemiecki w cywilu. Zaczął od bombastycznej przemowy: „ Wir begrüssen den grossen Kunstler. Es steht zu Ihrer Verfügung ein Extrazug zur Abfahrt nach Warschau bereit". (Witamy sławnego mistrza. Do pańskiej dyspozycji stoi specjalny pociąg do Warszawy). Konsternacja! Paderewski zbladł i zawahał się. Podeszłam do Niemca i prowadzę go przez korytarz do przedziału Anglika, któremu tłumaczę po angielsku, że ten oto pan kieruje nas do Warszawy. Płk Wade z nogą na nodze, z cygarem w ręku, z całą flegmą brytyjską mówi: „ We are going to Poznań and we shell go to Poznań " (Mamy jechać do Poznania i pojedziemy do Poznania). Niemiec zsiniał. Nasi „pomogli" mu wyskoczyć na peron. Zdążył tylko wrzasnąć: „Jetzt übernehme ich keine Verantvortung was geschehen wird!" (Teraz nie biorę żadnej odpowiedzialności za to, co się może stać). Pociąg ruszył. Powitania na stacjach coraz gorętsze.
Poznań w pochodniach, chorągwiach, sztandarach. Zorganizowane wojsko polskie, jeszcze w pruskich mundurach z biało-czerwonymi naszywkami, tworzyło szpaler z pochodniami od dworca do Bazaru. Nasz orszak cztery „doubles caleches"[3] posuwał się wśród rozentuzjazmowanych tłumów. Z okien iluminowanych, okrzyki znajomych. Czwórki były wiejskie, liberie paradne z herbami. Miejsca w ekwipażach zajęło miasto, z Paderewskim jechała pani z Leitgeberów Władysławowa Seydowa , z panią Heleną (Paderewską), dr Bolesław Krysiewicz. Po mojej lewej siedział płk Wade, naprzeciwko niebieski hallerczyk mjr Stefan Iwanowski, obok Wojciech Korfanty.
Plac Wolności, aleja Marcinkowskiego zapchana sztandarami i rozkrzyczanymi entuzjastycznie tłumami. W bramie Bazaru ścisk. Raptem czuję, że Wade'a w górę porwano, a mnie jeszcze bardziej ściśnięto. Wyrwał mnie mec. Konrad Kolszewski . Wade pyta: „Is in Poland always so?" (Czy w Polsce tak jest zawsze?). Tłumaczyłam mu przez całą drogę z dworca, że po 150 latach niewoli pierwsze błyski wolności nie mogą przejść obojętnie. Paderewskiego w Bazarze otacza całe miasto. Na korytarzu pierwszego pięto na kanapce siedzi zasępione ziemiaństwo. „Ekwiparze wasze, a wy gdzie? Czy sama mam ziemiaństwo reprezentować?"
Z pierwszego piętra porywająco przemawia Paderewski podniecony tryumfalnym przyjęciem. Zapamiętałam słowa: „robotnik będzie Polskę budował". Pani Helena w zwykłej troskliwości woła: „Chrypki dostaniesz!". Odciągamy go z przeciągu do wspaniale urządzonego apartamentu z oknami na plac Wolności, jeszcze wówczas Wilhelmplatz, naprzeciw dawnego teatru niemieckiego Eldorado. Choć w podróży oswoiłam się nieco z walizkami i toaletami pani Heleny, do północy niemal trwały zabiegi „epingles" na przyjęcie do pierwszego prezydenta miasta Poznania Jarogniewa Drwęskiego . Oczekiwał niecierpliwie. Z księdzem prymasem Edmundem Dalborem siedliśmy do uroczystej kolacji. Znowu samo miasto z małymi wyjątkami. Z nazajutrz przyjechał z najstarszym synem Franciszkiem i córką Bogną. W drugie święto obiad w Bazarze. Siedzieliśmy z Anglikami. Adiutant Wade'a, przystojny młody oficer, opowiadał Bognie, że Niemcy strzelali do jego auta. Po obiedzie mój mąż przyprowadził do pokoju hotelowego Wojciecha Trąmpczyńskiego . Przyniósł on mapy i zapytuje mnie jako pomorzankę: „Jak się pani zapatruje na zajęcie Pomorza?"
„Jakże inaczej - całe z Gdańskiem, Warmią, Olsztynem, Mazurami. Od Torunia, Grudziądza, Kwidzyń, powiat Suski i Prabucki. Trzeba wrzód ropiejący przeciąć. „Drang nach Osten" od wieków nas gnębiący zdusić, łeb uciąć hydrze, oprzeć się o Bałtyk".
Mecenas replikuje ostrożnie: „A mniejszości narodowe?"
Porwałam się z miejsca na równe nogi: „Co? Czy wojnę wygrała Ententa czy Niemcy?"
Dyskusja skończyła się strzałami. Kule niemieckie z Eldorado przez plac trafiły do Bazaru, przebiły szyby w apartamencie Paderewskich i utkwiły w wiszącym tam obrazie Jacka Malczewskiego. W kilka minut dobiegłam do białej sali balowej. Widzę panią Helenę otoczoną bamberkami w oryginalnych bamberskich strojach. Detonacje! - Popłoch! - Paderewscy nie mogli wrócić do swoich apartamentów. Schronili się na razie do mego pokoju, potem do innych, głębiej położonych, z oknami na podwórze - były bezpieczniejsze. Spełniły się pogróżki Niemca w wagonie. Był to pamiętny dzień 27 grudnia 1918 roku. Strzelanina, pierwsi ranni, przynoszą do Bazaru krew. Poległ Franciszek Ratajczak na ul. Rycerskiej odtąd zwanej ulicą Ratajczaka.
W nocy Paderewscy wyjeżdżają do Warszawy.
Maria Chełkowska na zdjęciu z około 1899 r., autor nieznany - ze zbiorów rodzinnych; źródło: Wikipedia.
[1] Opracowano na podstawie – Miniatury Śmiełowskie, E. Kostołowska, Jarocin 2009.
[2]Źródło: Chełkowska M., Przybycie Ignacego Paderewskiego do Polski, „Tygodnik Powszechny”, 1978, nr 52/53
[3] Podwójny powóz (od autora – dla współczesnego czytelnika)
Zobacz również: